+48 600 330 696 zawrat@zawrat.kluczbork.pl

Wildspitze

Wystarczyło jedno spotkanie i omówienie co kto bierze lub pożycza i postanowione. Jedziemy na długi weekend majowy. I tu niespodzianka, pogoda się załamała na tyle że na szczycie bywało poniżej -25 z wiatrem. Czekanie, śledzenie itd. W końcu Heniek i Kuba ustalili jest okno 6-7 maja, LAMPA!!

Udostępnij:

Chwile to potrwało, ale udało nam się zmusić Grześka do tego terminu. No i pomknęliśmy o 4 rano w piątek 6.05 w kierunku miejscowości Vent w Tyrolu. Na miejscu byliśmy o 15.30.

Szybkie przepakowanie i mkniemy z plecakami w kierunku schronu usytuowanego obok nieczynnego jeszcze Breslauer Hutte. Trasa na 3 godziny w warunkach letnich. Zmęczenie podróżą oraz miękki, zapadający się śnieg wydłużył ją do 4,5 godz. Początkowo „na letnio” musieliśmy się ubrać w miarę zdobywania wysokości. Z doliny +18 do schronu około 0.

Podejście wydawało się nie mieć końca, szczeliwie dla Kuby Heniek i Grzesiek dzielnie torowali w grząskim śniegu trawersy i podejścia (niekoniecznie szlakowe) .

W schronie dość tłoczno, byli Niemcy, Austriacy, Słowacy, chyba Węgrzy i Mołdawianie. Łóżek dla nas starczyło. Toaleta typu górskiego, czyli dziura typu leci w dół była nawet ok. Widać było że schron nie ma opieki w zimie, a to końcówka zimy. Niektórzy w tej toalecie widzieli nawet gwiazdy, nie wnikałem czy patrzyli w górę czy w dół. OK, jak to chłopcy lubią był to trzydniowy dzień dziecka, wody brak, tzn. był śnieg topiony w wielkich garach na piecu opalanym drewnem. Super tylko trwało to godzinami wiec odpalaliśmy naszego jetboila i widać było u innych czekających na wodę ten błysk zazdrości w oku.

O pogodzie nie będę się rozpisywał, widać na zdjęciach, prognozy się potwierdziły w 100%.

Kolacja typu liofilizat i śpiworek. O 3 w nocy Austriacy poszli się wspinać. Nasza pobudka o 5, niestety nikt się tym razem nie wyspał na nowym miejscu. Śniadanie, termosy, piepsy, gpsy itd. i wio.

Zmrożony po nocy śnieg pięknie trzymał. Pędziliśmy do przodu obchodząc naszą górkę dookoła żeby dotrzeć do żlebu, który wyprowadzi nas na lodowiec. Podejście do żlebu szybko się pionizowało co nam się nawet podobało bo szybko zdobywaliśmy wysokość, jednak wejście w sam żleb wymagało już raków, czekana i trochę umiejętności. Po ocenie zagrożeń nie związaliśmy się liną. Używaliśmy viaferraty o ile czasami wystawała spod śniegu. W żlebie byliśmy już trochę podmarznięci i odczuwaliśmy brak wody i wysokość. To wszystko objawiało się bólem głowy. Za żlebem powitał nas piękny widok lodowca w pełnym słońcu. Można powiedzieć, że dopiero teraz wyszliśmy z cienia i w tym momencie skończyły się szybkie przejścia, śnieg momentalnie zmiękł i zaczęliśmy się zapadać.

Chwilę wytchnienia jedynie dał niewielki płaski odcinek lodowca, który musieliśmy pokonać przed podejściem na szczyt. Na podejściu zauważyliśmy ciągnących z niższych południowych partii lodowca skitourowców, którzy szybko zaczęli nas doganiać na podejściu. Zapadający się śnieg dawał się coraz bardziej we znaki, jednak szybko pokonaliśmy pole śniegowe aby znaleźć się przed partią szczytową która, która biegła po skałach i stanowiła jeszcze około 100m wysokości do pokonania.

Kilka chwil dalej znaleźliśmy się na szczycie, była 11:00, niestety na szczycie towarzyszyły nam chmury które chwilami przesłaniały majestatyczny widok Alp.

Wzmagający się zimny wiatr i chmury zniechęciły do dłuższego pozostania na szczycie, więc po wykonaniu zdjęć przy znajdującym się na szczycie krzyży, rozpoczęliśmy zejście po drodze mijając liczne grupy narciarzy i psa. Czarny labrador w specjalnych szelkach asekurowany przez swoich ludzi nie wydawał się, aby podejście sprawiało mu wiele trudności.

Po zejściu z części szczytowej, szybka herbatka i rozpoczęcie zejścia po lodowcu. Bardzo szybko traciliśmy wysokość, patrząc jednak na przemykających obok narciarzy, którzy w kilka minut pokonywali odcinek który zajmował nam kilkadziesiąt, stawaliśmy się coraz bardziej podirytowani i i przepełnieni planami o zakupie skitourów :)

Z krótką przerwą, na herbatę i kalorie w postaci orzechów lub batonów energetycznych, na lodowcu szybko dotarliśmy z powrotem do przełęczy Mitterkarjoch. Po szybkiej zmianie kijków na czekan i lonże, rozpoczęliśmy zejście przełęczą częściowo asekurowane przy pomocy stalowej liny. Po osiągnięciu żlebu, czekało na nas zejście już dość kopkim śniegiem, bardzo szybko topionym przez mocne majowe słońce. Zbocze jednak miało jednak spore nachylenie i stawiając duże kroki, szybko oddalaliśmy się od przełęczy. Grząski śnieg coraz bardziej doskwierał, a droga spod żlebu do schroniska wydawała się o wiele dłuższa niż podejście rano. W każdym razie, nie długo przed godziną 15 dotarliśmy do schroniska Breslauer Hütte, gdzie czekało na nas topienie śniegu i wyśmienite liofilizaty, wzbogacone szczyptą soli od Jakuba. Po wysokokalorycznym posiłku, przeszliśmy do nawadniania odwodnionych organizmów, herbata zrobioną ze śniegowej wody. W przyjemnym cieple schronienia, zasłużony odpoczynek wydawał się być doskonałym rozwiązaniem na wieczór. Tej nocy schron jednak był o wiele spokojniejszy. gdyż została tylko garstka osób z dnia poprzedniego, więc sen był tym razem głęboki i regenerujący.

Kolejnego ranka szybkie śniadanie, tym razem królował chyba u każdego kurczak w jakiejś postaci, zebranie manatków i zejście do samochodu. Droga od Schroniska do parkingu, zajęła nam tylko 1:40h, a w górnej części zejścia zmarznięty po nocy śnieg nie sprawiał problemu. Zanim wyłaniające się ponad szczytami słońce zdążyło go rozgrzać, byliśmy już poniżej granicy śniegu. Około 8:00 byliśmy z powrotem w Vent, skąd ruszyliśmy w drogę powrotną. Po zjedzeniu kanapki i porannej kawie na jednej z pobliskich stacji paliw udaliśmy się malowniczymi dolinami w kierunku Niemiec. Niestety z powodu długiego weekendu w Niemczech, niemieckie szybkie Autobahny zamieniły się w powolne lawiny samochodów, które skutecznie zmniejszały średnią prędkość podróży. Pomimo tych problemów już o 21 wróciliśmy na naszą Opolszczyznę po drodze debatując o kolejnym wyjeździe, ale o tym następnym razem... Podsumowując od wyjazdu do powrotu minęło 65h, a za nami mieliśmy 2200km podróży, czy było warto? Oczywiście!